Chyba jestem Wam winna wyjaśnienia. I to takie porządne a nie "brak czasu, gorszy okres w życiu, blabla". Takie szczere i brutalne, bo chcę, żebyście zrozumieli.
Rozjebało mi się, wszystko. I to dokumentnie. Przynajmniej część z Was wie mniej więcej, co się podziało.
24 marca przyszły wyniki badania histopatologicznego, okazało się, że siostra mojej mamy, najbliższa mi osoba ma raka. Ale była nadzieja, spoko, wytniemy żołądek i będzie cacy.
29 kwietnia miała być operacja. I była, tylko nie taka, jak lekarze zakładali. Wtedy powiedzieli, że zostały dni, może tygodnie.
Ciotka zmarła 25 maja. Dwa pieprzone miesiące. Ludzie walczą z tym gównem latami, wychodzą z tego. My dostaliśmy dwa pieprzone miesiące.
Na pogrzebie wrzeszczałam na trumnę, grób, księdza, żeby mi jej nie zabierali. Do dziś reaguję histerią na każdą wzmiankę o tej pieprzonej chorobie. I na każdą wzmiankę o Niej.
A pisanie Kubiaka popadło na czas, kiedy tylko trochę źle się czuła, kiedy ją badali, kiedy poznaliśmy diagnozę i kiedy patrzyłam, jak umiera. I nie potrafię tu wrócić. Bo Kubiak, mój Kubiak, kojarzy mi się z tymi dwoma miesiącami, i tym czasem wcześniej, kiedy byłam w domu, bo pisałam, a mogłam być z Nią. Nie wiedziałam, że mamy tak mało czasu.
Nie potrafię wrócić, chociaż bardzo bym chciała. I nie mówię, że na pewno tu nie wrócę, bo się postaram. Ale... jeszcze nie teraz.
Zmieniły mi się priorytety. Nic za wszelką cenę.
Chcę pisać, chcę napisać coś, co ma więcej niż cztery strony w wordzie, myślę, próbuję. Ale Kubiak musi na razie zaczekać. I to długo, bo niesie ze sobą zbyt dużo złych emocji.
Przepraszam.
Na razie jestem na miniaturkach (i tam nowość, co prawda skokowa, ale jest). I cały czas na twitterze, jakby ktoś chciał (greenberrypl).